Co łączy Szczecin, Ojców, Grudziądz, Jasło i Nową Hutę? Wszystko to są nazwy geograficzne… oraz imiona statków. Nie były to jednak byle jakie statki, ale tak zwane lewanty - a ich historia doskonale obrazuje zawiłe dzieje naszego kraju.
„Na wschód - tam musi być jakaś cywilizacja”
Wszystko zaczęło się jeszcze przed II wojną światową - w okresie, kiedy nasz kraj po dłuższej nieobecności wracał na arenę; i to z przytupem. Wówczas to uruchomiono nową linię polskich drobnicowców, pływających na Bliski Wschód oraz w rejon Morza Czarnego i Czerwonego. Jednym słowem - do lewantu, od włoskiego levante, czyli „wschód”.
Faktem jest, że tak zwana „linia lewantyńska” początkowo prezentowała się dość skromnie, tworzyły ją bowiem dwa motorowce: „Lewant” i „Lechistan” oraz parowiec „Sarmacja”. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że dopiero odzyskiwaliśmy jaką taką stabilność gospodarczą, trzy jednostki to i tak było sporo - tym bardziej, że linia lewantyńska okazała się być jedną z najbardziej dochodowych i stabilnych w dziejach Polskiej Marynarki Handlowej.
Idąc za ciosem, Żegluga Polska zamówiła dwie kolejne jednostki, które miały zostać zbudowane w Belgii. Niestety, Niemcy mieli już wówczas inne plany dla Europy. Kiedy w 1940 roku zajęli Belgię, ukradli również nasze niedokończone okręty, tkwiące jeszcze w tamtejszych stoczniach. Skutkiem tego, jednostki zyskały zupełnie inną niż handlowa funkcję oraz urocze nazwy: „Gustaw Nachtigal” oraz „Hermann von Wissmann”.
PRL
Na początku lat ’50 władze zdecydowały o reaktywacji linii lewantyńskiej; „Lewant” oraz „Lechistan” szczęśliwie przetrwały wojnę, więc jakiś punkt zaczepienia już mieliśmy. Zadecydowano też, że powstanie kolejnych pięć jednostek - które, nawiasem mówiąc, były pierwszymi polskimi motorowcami, zbudowanymi całkowicie w polskich stoczniach (chociaż na podstawie belgijskich, jeszcze przedwojennych planów).
I tutaj wmieszała się jednak wielka polityka - dwie spośród wspomnianych jednostek, „Gdynia” oraz „Szczecin”, zostały jeszcze w trakcie budowy przekazane do Związku Radzieckiego i ostatecznie przemianowane na „Stavropol” i „Taganrog”. Pod polską banderą pozostały jedynie trzy nowe statki: „Nowa Huta”, „Łódź” (przemianowana na „Kopernika”) oraz „Gdańsk”.
Mimo to, linia przynosiła bardzo konkretne zyski, więc na przełomie lat ’50 i ’60 zadecydowano o stworzeniu trzeciej generacji lewantów, nazywanej „linią O” - ponieważ wszystkie jednostki wchodzące w jej skład otrzymały imiona polskich miejscowości rozpoczynających się na tę literę: „Oliwa”, „Orłowo”, „Ojców” „Olkusz” i „Orneta”.
Nieco później powstała kolejna linia - tym razem nazwana na literę G - „Grudziądz”, „Głogów” oraz „Gorlice”. Pod koniec lat ’60 do ekipy dołączyły, tym razem zbudowane w stoczniach duńskich, jednostki z serii S: „Słupsk”, „Sopot”, „Sanok”, „Sandomierz” oraz wyróżniający się na ich tle zarówno budową, jak i pierwszą literą nazwy - „Jasło”.
A potem było już z górki - w latach ’70 w szczecińskiej stoczni powstała czwarta generacja lewantów. Tym razem nie silono się już na konkretną literę alfabetu, jednak trend mianowania statków od nazw miejscowości został utrzymany - w tamtym okresie powstały bowiem: „Radzionków” „Garwolin”, „Ostrołęka”, „Wieliczka”, „Bochnia”, „Chełm”, „Siemiatycze” oraz „Skoczów”.
Pamiątki…
Jak widać, niegdyś mieliśmy rozmach - i to pomimo tego, że czasy były, delikatnie mówiąc, niewesołe. Współcześnie linia lewantyńska nie istnieje, a statki, jakie wchodziły w jej skład, poszły albo na przysłowiowe żyletki, albo - jeśli miały więcej szczęścia - zostały sprzedane rozmaitym egzotycznym armatorom.
Po lewantach pozostały jednak intrygujące pamiątki - a mianowicie kotwice. Co w tym dziwnego? Teoretycznie nic - poza faktem, że są to kotwice ustawione w miastach, delikatnie mówiąc, nie mogących poszczycić się specjalnie bogatymi morskimi tradycjami.
Przykładem takiego stanu rzeczy jest Jasło; miasto, które nijak dostępu do morza nie posiada, a mimo to, na honorowym miejscu stoi tam kotwica - pochodząca, rzecz jasna, z drobnicowca MS Jasło. Podobnie sprawa wygląda w Gorlicach - tu statek, noszący to samo imię, doczekał się nawet niewielkiego pomnika, umieszczonego na ścianie budynku przy ul. Jagiełły. Przed budynkiem znajduje się mały skwerek, a na nim spoczywa… a jakże, kotwica. Rzecz jasna, pochodząca z MS Gorlice. Jeszcze dalej poszedł Sanok, który upamiętnił wodowanie statku nazwanego swoim imieniem aż dwiema kotwicami, ustawionymi na specjalnym postumencie.
Jak widać, lokalizacja z dala od wielkiej wody zupełnie nie przeszkadza podtrzymywaniu ciekawych, morskich historii. A może znacie więcej przykładów miast, posiadających tego rodzaju pamiątki? Chętnie dowiemy się czegoś na ich temat.
Tagi: statek, lewanty