TYP: a1

Żeglowanie w czasach PRL

środa, 26 marca 2025
Subiektywny Serwis Internetowy

Tekst pochodzi z Subiektywnego Serwisu Internetowego kpt. Jerzego Kulińskiego i został opublikowany dzięki Jego uprzejmości. 

Nie ma co ściemniać. Do czasu wyjścia z Polski wojsk sowieckich byliśmy pod sowiecką okupacją. Okupacja - zwana PRL (eufemizm) okresowo zelżała podczas „dekady Gierka” na tyle, że najwytrwalszym z nas czasami udawało się "liznąć" zachodnioeuropejskich portów. O urokach „lizania” portów włoskich pisze Marian Lenz. To były wypady do wolnego świata. Doceniajcie naszą dzisiejszą obecność w europejskiej wspólnocie!

Żyjcie wiecznie!

Don Jorge

Bella Italia - „Europa za 100 dolarów”
Jeden, drugi, trzeci, czwarty rejs – ileż można pływać po wyspach pięknej Dalmacji? A tu „wadza” jakby zelżała, więc w roku siedemdziesiątym trzecim postanowiłem popłynąć do słonecznej Italii!
Godzi się przypomnieć, że był to okres zanotowany w naszej historii jako etap „wczesnego Gierka”.
- Pomożecie? – zapytał Gierek.
- Pomożemy! – gromko odpowiedzieli stoczniowcy.
Jeszcze żyliśmy nadzieją zmian – nowa „władza” mówiła po francusku!; miała – podobno - szersze spojrzenie na świat. Co by nie mówić „ludność” uzyskała możliwość zakupu „środków dewizowych” – czytaj dolarów – w wysokości stu dolarów rocznie po kursie „komercyjnym”, czyli „wolnorynkowym”, ergo czarnorynkowym; z przeznaczeniem na wyjazd turystyczny. W ślad za tym szła już nie „wkładka paszportowa” – jak do Jugosławii, lecz „wypożyczano”, autentyczny, paszport z pieczątką, że ważny: na „wszystkie kraje świata; z prawem wielokrotnego przekraczania granicy PRL”. Oczywiście za „książeczkę walutową” i paszport pobierano dodatkowe opłaty, a o „prawo” należało się każdorazowo ubiegać i pilnować się, aby go nie stracić. Do tego jeszcze dziesięć dolarów wcześniej zagwarantowanych na każdy  wyjazd - byśmy nie byli dziadami (sic!) i godnie reprezentowali kraj! W biurach turystycznych, prasie i propagandzie ukuto hasło: „Europa za 100 dolarów”.

Później ta kwota rosła, ale zmieniły się możliwości – raz na trzy lata. Nasz jacht „Ślimak II” od dwu lat bazował w Rijece; przejąłem jacht jedenastego czerwca i tegoż dnia korzystając z dobrej pogody wypłynęliśmy. Pierwszych kilkanaście mil; na noc zatrzymaliśmy się w porcie Rabac; następnego dnia dotarliśmy do Zatoki Veruda obok Puli, która była wówczas dziewicza. Opływając półwysep Istria zwiedziliśmy jeszcze Rovinj z jego wysoko sterczącą na półwyspie, z daleka widoczną kampanilą. Odprawę celną i graniczną zaplanowałem w następnym bardzo sympatycznym porcie, w Porec.

Odprawa przebiegła sprawnie i późnym popołudniem popłynęliśmy do Wenecji z myślą dotarcia do niej o poranku (60 mil). Wiatr sprzyjał i jednym halsem po śniadaniu wpływaliśmy już przez Porto di Lido na lagunę. Nie miałem pewności jak nas tu przyjmą. Na wszelki wypadek przez nikogo nie zatrzymywani najpierw popłynęliśmy Canale di San Marco ku Placowi Św. Marka i ujściu Canale Grande. Wokół na wiosłach śmigały gondole i motorowe łodzie; co jakiś czas niemiłosiernie wzburzały wodę „vaporetti” - niewielkie promy pasażerskie - tutejsze tramwaje wodne. Dziwiłem się, że przy takim ruchu miasto jeszcze się nie „rozpłynęło”.

Nasyciwszy się widokami bez przeszkód trafiliśmy do portu jachtowego Diporto Velico Veneziano – Santa Elena. Stojący na pomoście zażywny mężczyzna sprawnie odebrał liny i pomógł w cumowaniu.
Kto jest szefem, bosmanem? – zapytałem.
- To ja - odpowiedział krótko.
- A gdzie jest urząd celny? – dopytywałem.
- To ja.
- Gdzie znajdę posterunek graniczny? – drążyłem dalej.
- To ja.

Jeszcze tylko wpis do książki w biurze i na tym formalności, i cała odprawa celno-graniczna się zakończyły.

Byłem szczęśliwy takim obrotem spraw, ale po chwili oprzytomniałem: a pieczątka na wizie? A czy we Włoszech nie jest przypadkiem wymagane zezwolenie na pływanie po włoskich wodach? jakiś „Transit Log” typu „Odobrenje za plovidbu u obalnom moru Jugoslavije” („Permit of navigaton in Yugoslav coastal sea”); do jakiego byłem przyzwyczajony w Jugosławii.
- We Włoszech może tak, może jest wymagane, ale Wenecja dopiero sto lat należy do Włoch – odparł, dyskretnie indagowany bosman-orkiestra.
Istotnie! Przecież Wenecja dopiero w 1861 roku (ostatecznie w 1866) weszła w skład ledwo co powstającego Królestwa Włoch, którego sukcesorem jest Republika Włoch.
Wcześniej na Kongresie Wiedeńskim (1814-15):
- W-ł-o-o-o-c-h-y! – dziwił się delegat austriackiej dyplomacji, książę von Metternich.
- Włochy; przecież, to tylko pojęcie geograficzne! – snuł dalej. Nieco uspokojony ruszyłem na zwiedzanie. Bajka! Miasto na wodzie!

Plac Świętego Marka ze smukłą kampanilą, Pałac Dożów, bazylika Świętego Marka, Canale Grande, kopuły kościoła Santa Maria Della Salute, wprost na wodzie stojące kościoły i pałace; kwartał za kwartałem, most za mostem – ten od westchnień więźniów i ten najwspanialszy Ponte Rialto; gondole i gondolierzy w pasiastych koszulkach i kapeluszach z fantazyjną czerwoną taśmą! Był czas na przeżywanie. Zapierająca dech bajka!

Bodaj trzeciego, może czwartego dnia pobytu wracając na jacht w znajdującym się po drodze parku Giardini Pubblico (Wenecja giardini) napotkałem trwający tu festyn.
- Una mattina mi sono svegliato,
o bella, ciao! bella ciao!
bella ciao, ciao, ciao! – już z daleka niosła się melodyjna partyzancka pieśń. Okazało się, że święto swoje obchodzi „L’Unita” – organ włoskiej partii komunistycznej (P.C.I.) – ichnia „Trybuna Ludu”. Atmosfera tam panująca, dla mnie, dla przybysza zza „żelaznej kurtyny”, była po prostu zaskoczeniem! W kraju oglądałem „siłowe” wdrażanie tej idei na własne oczy, a tu wszystko odbywało się tak spontanicznie. Tu w wolnym kraju uczestnicy, tłumnie, bez przymusu świętowali święto komunistycznego organu! Nie potrafiłem ich pojąć!

Jakżeż to możliwe? Ogarniało mnie zdumienie! Przeżywałem szok! Szczytem festynu był finał, gdy przy dźwiękach hymnu włoskiej partii komunistycznej zbierano fundusze na „czerwony sztandar”! Cały park huczał:
- Avanti o popolo, alla riscossa,
Bandiera rossa, Bandiera rossa.
Avanti o popolo, alla riscossa,
Bandiera rossa trionfera.
Czterech mężczyzn niosło za rogi dużą czerwoną flagę na którą uczestnicy w
emfazie wrzucali banknoty! Po każdej zwrotce niósł się refren:
- Bandiera rossa la trionfera
Bandiera rossa la trionfera
Bandiera rossa la trionfera
Evviva il comunismo e la liberta.
(„Czerwony sztandar będzie triumfował/ Niech żyje komunizm i wolność”)
- Przecież komunizm i wolność, to sprzeczność….- rozważałem, wspominając nasze zaraz powojenne dzieje, berlińską rewoltę, wieści dochodzące z radzieckich gułagów, nasz Październik, masakrę Budapesztu, losy praskiej wiosny i czas gdy grudniową nocą pod lufami czołgów opuszczaliśmy stocznię…

Było to apogeum rozkwitu we Włoszech lewackich „Czerwonych Brygad”, a do pieśni wplatano dodatkowe zwrotki. Co prawda znacznie później znalazłem jedną taką dodatkową; w języku angielskim:
- I’m an antichrist
I’m an anarchist
I don’t know what I want
But I know how to get it.
W najstraszliwszych snach nie przypuszczałem, że w kilkadziesiąt lat później - gdy już wyszliśmy z domu niewoli - na początku dwudziestego pierwszego wieku - te idee staną się u nas tak popularne?

Popłynęliśmy dalej, szerokim łukiem obchodząc ujście rzeki Po (Padu), aby zajść do portu w Rawennie (90 mil). Przez ostatnie dwa tysiące lat morze „cofnęło” się tutaj o pięć, miejscami do dwudziestu mil, dlatego dotarcie do niego wiedzie osiem kilometrów długim Canale Baiona od nabrzeżnego Porto Corsini (Marina di Rawenna). Obecne falochrony, przed nim, długości dwu kilometrów – za którymi znajduje się potężna jachtowa marina – jeszcze nie istniały.
Port handlowy w Rawennie jest całkiem spory - trzy baseny; posiada regularny kapitanat i jest portem całą gębą, z całą regularną morską administracją. Dopłynęliśmy, gdy tradycyjna sjesta była w pełni. Na wysokim słupie termometr wskazywał trzydzieści sześć koma osiem stopni Celsjusza.

Jak normalna temperatura u człowieka - skojarzyłem. Żaden powiew wiatru nie łagodził upału. Tak! Tu wreszcie sformalizuję swój pobyt we Włoszech! Załatwię pieczątki na wizie i jakieś zezwolenie na pływanie. Bo jak to tak bez pozwolenia…..No, a w kraju powołane służby będą skrupulatnie sprawdzały gdzie byłem; a pieczątki brak! Co robiłem? Może byłem gdzieś indziej, a paszport wykorzystałem niezgodnie z  przeznaczeniem….? 

Ot co! I zacznie się magiel….

Przyjął mnie dyżurny portu. Wyłuszczyłem o co chodzi. Nie czuł się kompetentny, aby mnie załatwić, ale gdzieś zadzwonił. Po kilkunastu minutach przyjechało duże, czarne, auto z którego wyskoczył oficer w białym uniformie.
Na czapce, na pagonach i na rękawach, aż biło od złota! Po chwili przyjechało drugie, duże, czarne, auto z którego wyskoczył oficer w białym uniformie… Jeszcze chwila i przyjechało kolejne duże, czarne, auto z którego wyskoczył…...Panowie zapoznali się ze sprawą i udali się na naradę.
Po pół godzinie wyszli.
- Chcesz mieć pozwolenie, to dostaniesz – oznajmili.
Teraz dyżurny już wiedział co ma czynić. Wyciągnął gruby formularz, jak dla dużego statku. Jedyne rubryki, które nas tyczyły to nazwa, długość, szerokość i moc silnika oraz nazwiska załogi. Ujrzawszy przy swoim nazwisku tytuł: „Comendante” zaniepokoiłem się nie na żarty. Czy oni tu, w tych Włoszech, znają patenty Polskiego Związku Żeglarskiego? Czy je uznają? 

Więc zapytałem; dyżurny mimo panującego upału zmusił się do myślenia:
Przypłynąłeś do nas z Jugosławii? – zapytał.
Tak z Jugosławii.
- O! to żeglować potrafisz – wyraźnie się ucieszył.
Tak więc sprawę certyfikatu kompetencji miałem z głowy.
- A ile wynosi opłata? - ???
- Jesteś jachtem, więc nic.
Kamień z serca. Jeszcze tylko kwestia pieczątki na wizie była nierozstrzygnięta.

Rawenna posiada bogatą historię. Przez wieki była wiodącym ośrodkiem administracyjnym i politycznym, równym Rzymowi. Odcisnęło to swój wpływ i jest co tu zwiedzać, szczególnie, dla koneserów wszelakiej sztuki z bizantyjską włącznie. Po jej zwiedzeniu – żabi skok, ledwo trzydzieści mil i byliśmy już w Rimini, dużym ośrodku kulturalnym i turystycznym.
W dyskotece:
- Non capisco – tłumaczyły się dziewczyny.
W delfinarium, delfiny wesoło robiły zgrabne piruety i bawiły się piłkami. Stąd też obowiązkowa wycieczka autobusem do pobliskiego San Marino - mini państewka na skale. Kto kiedyś zbierał znaczki pocztowe, wie jakie stamtąd były rarytasy. Były ono wówczas bardziej cenione niż dzisiaj z Monaco.

Ostatnim portem programu była Ankona. Kolejne sześćdziesiąt mil i wchodzimy do portu; a tu już nie ma żartów. Potężne okręty po lewej stronie portu świadczą o bazie wojennej; tutaj wreszcie znajduję i celników, i służby graniczne. Jest to sprawa arcyważna, gdyż mamy zamiar zostawić jacht w tutejszym klubie i pojechać pociągiem do Rzymu z przerwą we Florencji, a po powrocie jeszcze do Loreto; a tak „pętać się” po innym kraju bez odprawy granicznej?? Bez śladu na wizie! Jak to tak?

Tędy, adriatyckim szlakiem, szedł od południa (wcześniej było Monte Cassino), wyzwalając Italię - 2.Korpus Polski generała Andersa (PSZ). Ankonę - minąwszy 04 lipca Loreto - 18 lipca 1944 roku wyzwolili żołnierze 3.Dywizji Strzelców Karpackich, którzy wraz z 5.Kresową Dywizją Piechoty, 2.Warszawską Brygadą Pancerną i Karpackim Pułkiem Ułanów przełamali zewnętrzny pierścień niemieckiej obrony miasta.
Jeszcze świeża, niezatarta, pamięć o tym zdarzeniu jednała nam przychylność w urzędzie, jacht klubie - gdzie się zatrzymaliśmy - i wśród prostych ludzi; było to raptem trzydzieści lat po wojnie! Dywizja stacjonowała we Włoszech do 1947 roku, a na polskim Cmentarzu Wojennym w pobliżu sanktuarium, w Loreto znajduje się niemal tysiąc żołnierskich grobów.

Powrót do Jugosławii (70 mil), to była już kaszka z mleczkiem. W dalmatyńskim Mali Losinj zrobiliśmy odprawę graniczną; później jeszcze śliczny Rab i po trzech tygodniach już byliśmy ponownie w Rijece mając na logu w sumie 485 mil. Przetartym szlakiem, jeszcze tego lata, popłynęły kolejno  cztery załogi.

Wenecja to chyba rzeczywiście od „niedawna” należała do Włoch. Gdy po dwu latach płynąłem via Bari i Brindisi do Grecji, to w Bari otrzymałem jako „Comendante”, już „regularny”, przeznaczony dla żeglarzy, dokument „Costituto in arrivo per il naviglio da diporto”. Certyfikat kompetencji, czyli patent, dalej nikogo nie interesował.

Marian Lenz

 

Tagi: PRL, żeglowanie, Wenecja, historia
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 29 marca

S/y "Stary" z załogą Śląskiego Yacht Clubu pod dowództwem Jacka Wacławskiego opłynął Przylądek Horn; w trakcie rejsu "Stary" m.in. odwiedził Stację im. Henryka Arctowskiego.
sobota, 29 marca 2003
S/y "Asterias" pod dowództwem kapitana Marka Sobieskiego opłynął Przylądek Horn.
wtorek, 29 marca 1988