Podobno świat dzieli się na ludzi, którzy wiedzą, czego chcą od życia, i takich którzy tego nie wiedzą – dlatego plątają się bez sensu, a inni czują się w obowiązku wyznaczyć im cel. Załóżmy jednak, że przypadkiem wiemy czego chcemy – a chcemy połączyć pasję z możliwością zarobkowania. Na przykład zostając skipperem.
Jak się zabrać do tematu? Kto może awansować do tego zaszczytnego grona? Czy tatuaż z kotwicą i kapitańska czapka są obowiązkowe? A przede wszystkim – od czego by tu zacząć?
Postanowienia
OK, założenia są śmiałe: będziemy sobie pływać po świecie, i jeszcze będą nam za to płacić. W czasie, gdy nasi kumple będą pracować na hemoroidy, tkwiąc godzinami przy korporacyjnych biurkach, my będziemy zwiedzać dalekie kraje i bujać się na falach. Normalnie bajka. A może wcale nie?
Podobno dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych, jednak internet pełen jest przykładów ludzi, którzy za bardzo wzięli sobie tę maksymę do serca. W rzeczywistości to, na ile uda nam się zrealizować mocne postanowienie zostania skipperem, zależy od kilku czynników, a mianowicie:
-od tego, co już umiemy;
-od tego, ile jesteśmy w stanie zapłacić za naukę tego, czego jeszcze nie umiemy;
-od okoliczności przyrody, takich, jak zgoda drugiej połówki (skipper oczywiście nie jest pantoflarzem, ale to jeszcze nie znaczy, że ma być samobójcą), ilość urlopu (zanim zaczniemy zarabiać na tym, co lubimy, należy jakoś opłacić bieżące rachunki), zdrowia, sił i... zwykłego szczęścia.
Czyli, jest dobrze. W zasadzie :-)
Zawód: skipper
Brzmi dumnie, nieprawdaż? O tym, kim powinien być, a kim naprawdę bywa skipper, pisaliśmy już kiedyś na naszym portalu. Przede wszystkim jednak jest to człowiek, który nie tylko prowadzi jacht, ale też bierze na siebie pełną odpowiedzialność za zdrowie oraz życie wszystkich, którzy na tym jachcie przebywają - niezależnie od tego, czy ich lubi i jak bardzo oni sami lubią siebie.
Na czynnik ludzki nie mamy jednak wpływu – a chociaż teoretycznie można rzucić na pożarcie szprotkom szczególnie irytującego załoganta, absolutnie nie namawiamy do tak drastycznych rozwiązań.
Jednak tym, co skipper ZAWSZE powinien potrafić, jest bezpieczne prowadzenie jachtu – niezależnie od pogody, temperatury, zmęczenia oraz pory dnia i roku. Jedni osiągną taką biegłość szybciej, a inni wolniej – w każdym jednak przypadku od czegoś trzeba zacząć.
Pierwszy krok
Zanim zaczniemy „skipperować”, należy nauczyć się żeglować. Jeśli nawet byliśmy kilka razy na rejsie w charakterze załoganta, i coś niecoś liznęliśmy wiedzy (a może nawet udało nam się „zaparkować” w zatłoczonym porcie?), pamiętajmy, że bez solidnych podstaw daleko nie dopłyniemy. Dlatego, pomimo całego doświadczenia, wiedzy i czego tam jeszcze się nabawiliśmy, warto pokornie usiąść w szkolnej ławie, albo na szkolnej omedze i odbyć uczciwy kurs żeglarza jachtowego.
Na szczęście, w naszym pięknym kraju kursy żeglarskie możemy odbywać nie tylko na Mazurach, więc opcji jest sporo (a pewnie znajdą się i kursy przyspieszone, i weekendowe, i takie dla „opornych”).
Poza tym, taki kurs ma jeszcze pewną istotną wartość dodaną: pozwala poznać innych zapaleńców, takich, jak my. A właśnie brak załogi, albo brak kontaktów w żeglarskim świecie bywa najczęstszą przyczyną tego, że zamiast zostać prawdziwym wilkiem morskim, utkniemy gdzieś w suchym doku na drobnych kilkanaście lat – a może i na resztę życia.
Drugi krok
Załóżmy, że pierwszy krok mamy „odfajkowany” - zatem teraz czas na morze, prawda? Prawda, czemu od razu nie na ocean? W rzeczywistości teraz przychodzi czas na doszlifowanie tego, co zdobyliśmy w kroku pierwszym: a więc na rozwinięcie i umiejętności, i kontaktów :)
Żeglarz po kursie jest takim samym znawcą tematu, jak świeżo upieczony kierowca; czyli, dla własnego bezpieczeństwa, powinien pływać z zielonym liściem na głowie... albo z drugim żeglarzem, nawet równie zielonym, jak on sam (co dwie głowy, to nie jedna).
I podobnie, jak tuż po uzyskaniu prawka nie śmigamy od razu na autostradę, nie powinniśmy lekceważyć śródlądzia i pchać się od razu na morze. To, ile praktyki każdemu z nas potrzeba, jest oczywiście kwestią indywidualną. Ale weekend majowy może nie wystarczyć.
I trzeci
W miarę nabierania praktyki, będziemy prawdopodobnie prowadzić coraz większe jednostki – i coraz mniej asekurować się wiedzą oraz doświadczeniem innych, głównie dlatego, że zdobędziemy własne. W końcu na Mazurach zrobi się nam zbyt ciasno i brykniemy na jakieś morze – na razie w charakterze załoganta.
Ważne jednak, by nie poprzestać na samym żeglowaniu, które w najlepszym przypadku zajmie nam kilka tygodni w roku. W tak zwanym międzyczasie warto poszerzać wiedzę i doszkalać się na kursach nawigacji, pierwszej pomocy, a może i w tematach niezupełnie żeglarskich – np. w psychologii, albo coachingu? W końcu wszystkie te aspekty będą nam w przyszłości potrzebne.
Wreszcie, czwarty - albo trzeci i pół
Następnym krokiem jest opanowanie samodzielnego prowadzenia rejsów morskich – czyli w praktyce, odbycie odpowiedniego kursu. Odpowiedniego, to znaczy kursu „Jachtowy Sternik morski”, albo „ISSA Offshore Skipper”.
Możemy też zrobić dwa małe kroczki zamiast jednego wielkiego, i wcześniej odbyć kursy, nazwijmy to, na „małego skippera” - czyli chorwackiego „Voditelj Brodice”, albo ISSA Inshore Skipper (sternik żeglugi przybrzeżnej).
To da nam wiedzę i umiejętności – a nawet stosowny dokument. Co nie znaczy, że uczyni z nas świetnych skipperów. Dlatego, kiedy już opanujemy takie przyjazne, ciepłe morze, warto dla równowagi bryknąć na jakieś bardziej hardcorowe wody – na przykład na Bałtyk, gdzie co prawda nie zawsze wieje, ale za to niedostatki wiatru aura nadrabia sakramenckim zimnem.
I już?
W zasadzie tak. Oczywiście, prawdziwego skippera czyni doświadczenie – to żeglarskie i to życiowe również. A tego raczej nie da się obejść na skróty.
Jak widać, musi upłynąć sporo wody, zanim żeglarz stanie się skipperem. Jednak, jeśli naprawdę wiemy, czego chcemy, niech nas to nie zraża. W końcu, jak mawiają mądrzy ludzie:
Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu - czas i tak upłynie :)
Tagi: skipper, kurs, żeglowanie