Przez pierwszych kilkanaście miesięcy jakie minęły od czasu, gdy zamustrował na ten piękny jacht, Józka przepełniało uczucie szczęścia. Spełniły się jego marzenia o żegludze, o dalekich rejsach, o życiu na morzu. Jednak po pewnym czasie zaczęły go dręczyć frustracje.
Bycie kucharzem to nie był szczyt jego ambicji. Ciągle pragnął stać się skipperem, osobą dowodzącą jednostką i za nią odpowiedzialną. Wiedział, że zdobyte przez te miesiące doświadczenie żeglarskie i biegłość w tym rzemiośle na to pozwalają. Przecież podczas rejsów zajmował się nie tylko kuchnią, musiał tak jak i inni z załogi pracować przy żaglach, sterować, a od czasu do czasu pełnić funkcję pierwszego oficera zajmującego się nawigacją. Te umiejętności spotykały się z uznaniem, jednak najbardziej właścicielka jachtu ceniła jego kulinarny talent, a ten niezwykle się rozwinął.
Otóż nieszczęście Józka polegało na tym, że im był lepszym kucharzem, tym bardziej tym kucharzem był. Po prawdzie kilkakrotnie spotkał się z propozycjami samodzielnego poprowadzenia innych jachtów, ale z nich nie korzystał. Co go powstrzymywało przed porzuceniem posady kuka? Czemu nie zmieniał zawodu? Powód był prozaiczny. Józek był beznadziejnie zakochany w swojej pracodawczyni. Trudno mu się dziwić, bowiem była to kobieta piękna, a jednocześnie dobra i mądra. Dobrze traktowała swoich pracowników i znakomicie zarządzała interesami. Józek swoje uczucie starannie ukrywał, jednak co bystrzejsi z załogi dawno już się zorientowali i z rozbawieniem obserwowali jak wodził za nią „maślanymi oczami”, gdy pojawiała się na pokładzie. Kiedy odwiedzała go w kambuzie, natychmiast zaczynał się jąkać i czerwienić. Teraz też stanął w pąsach, gdy zwróciła się do niego.
- Panie Józku, dzisiaj na kolację przyjdą moi przyjaciele. Ufam, że potrawy będą jak zwykle znakomite. Prosiłabym jedynie o to, żeby przygotował Pan także coś niezwykłego i charakterystycznego dla staropolskiej kuchni.
Gdy wyszła, uspokoił się i zaczął w myślach układać menu. Już wiedział - przygotuje zupę rakową, rzecz arcypolską i wyjątkową. Miał w swoich zapasach wszystkie potrzebne składniki. Przede wszystkim podsuszone skorupy raków, które zgromadził po uczcie, jaką przygotował dla swojego przyjaciela Marcina, gdy ten odwiedził go podczas postoju w Sztokholmie. Marcin co roku, mimo niechęci do zimnego Bałtyku, przepływał czarterowanym jachtem do Szwecji, aby cieszyć się rakami, jakie w sierpniu zdobiły tamtejsze stoły. Józek pod koniec uczty starannie zbierał skorupy raków, suszył je i przechowywał w jachtowej lodówce. Teraz one miały się stać podstawą planowanej zupy.
Zupa rakowa Kilka lub kilkanaście raków ugotować we wrzątku, obrać ze skorup, wydobyte mięso i obrane ogony raków, tak zwane szyjki, odłożyć. Skorupy osuszyć na rozgrzanej patelni. Podsuszone utłuc w moździerzu. W głębokim naczyniu o grubym dnie rozpuścić sporą ilość masła, dodać pokruszone skorupy podsmażać, pilnując aby masło się nie zrumieniło. Całość zalać bulionem drobiowym i gotować, zbierając pojawiające się na powierzchni czerwone „masło rakowe”. Odlewać je do osobnego garnka. Gdy przestanie się ono na powierzchni pojawiać, przecedzić przez gęste sito wywar i wymieszać ze zgromadzonym „masłem”. Dodać „szyjki” i pozostałe mięso wydobyte z raków. Można podawać z ryżem lub mocno zrumienionymi grzankami. |