Jak proroczo brzmiały słowa Joshuy Slocuma, gdy w 1898 roku po skończeniu szczęśliwie swojej podróży powiedział:
„
Panie ze wszystkich zakładów naukowych chciałyby wiedzieć, w jaki sposób podróżowałem samotnie, co – pomyślałem - wróżyło w przyszłości pojawienie się szyprów rodzaju żeńskiego, do czego dojdzie na pewno, jeżeli my mężczyźni będziemy ciągle powtarzać, że dla kobiet nie ma miejsca na morzu” (Joshua Slocum Samotny żeglarz. Warszawa 1958 r.)
Minęło 50 lat kiedy pierwsza kobieta pokonała wielką wodę. Była to Angielka Ann Davison w 1953 r. Potem 1969 r., 1971 r. i 1972 r. W regatach TARS-1972 obok dwóch innych pań wystartowała Polka, kapitan Teresa Remiszewska na jachcie „Komodor” i osiągając metę w Newport stała się pierwszą Polką, jaka dokonała takiego wyczynu.
O tym co przeżyła w czasie rejsu, borykając się przede wszystkim z usterkami jachtu, pisałem w poprzednim odcinku. Tak jak kapitan Krzysztof Baranowski miał wcześniej decyzję o kontynuowaniu rejsu, tym razem dookoła świata, tak plotki krążyły, że podobną zgodę miała mieć kapitan Teresa Remiszewska.
W nieistniejącym już magazynie żeglarskim, którego dobrze zapowiadający się żywot konkurenta „Żagli” został skrócony przez polskie swary i podchody, czytamy w artykule Pani Miry Urbaniak (sama w sobie jest historią, jak was zainteresuje ta postać, wygooglujcie sobie, radzę) co następuje:
..."Uważa (Teresa Remiszewska - mój dopisek), że fakt, iż przepłynęła Atlantyk w ciągu 57 dni, 3 godzin i 18 minut i tę walkę z jachtem wygrała, to jej osobisty sukces.
I tak przyjmowano ją w Ameryce. Kiedy Amerykanie zobaczyli stan jachtu, więcej pisali o niej, niż o zwycięzcach. I jak na ironię była to antyreklama, a ona płynęła przecież, żeby nieść chwałę polskiej stoczni. Po powrocie miano do niej o to pretensje i nikt nie wierzył, że wchodziła przez dziurę do stoczni, aby sprawdzić stan robót na swoim jachcie. Mogła się również na ten temat skarżyć lub donosić, ale jednego nie uważa za skuteczne, a drugiego nie uznaje. Problemy techniczne były na tyle poważne, że mogła się również wycofać, ale wyobrażała sobie zdania na temat ”typowej baby”, co się nie wiadomo na co porwała.
Czuła się też lojalna wobec tych, którzy wsparli rejs, a przecież w kolejce do następnych czekali koledzy żeglarze. Była jeszcze jedna, najważniejsza sprawa, cicha zgoda na popłynięcie dalej, na rejs dookoła świata. Nie pozwalał jednak na to stan techniczny jachtu. Chociaż miała zaopatrzenie na dalszą drogę, remontu wymagała i instalacja elektryczna, i takielunek. Potrzebnych było 3 tysiące dolarów. Nie umiała żebrać w Ameryce. Władze żeglarskie i wojewódzkie namawiały do powrotu, obiecując budowę specjalnego jachtu. Wróciła, by kilka lat walczyć o ten rejs. Po trzech latach miała decyzję, gotowe plany konstrukcyjne i pieniądze 70 tys. złotych dewizowych. Wyjechała wtedy na parę tygodni do USA, a kiedy wróciła w rejs dookoła świata wybierała się Krystyna Chojnowska-Liskiewicz, na innym jachcie i z inną koncepcją rejsu. To były jedne z najgorszych dni w życiu, nie tylko dlatego, że okazała się naiwna, ale że o takiej sytuacji zadecydowała zwykła nieprawość ludzka, wobec której jest się bezradnym”.
Tyle Pani Mira Urbaniak i wróćmy do tych trzech lat o jakich wyżej.
Zarażona pomysłem Krzysztofa Baranowskiego zaraz po powrocie do kraju składa Polskiemu Związkowi Żeglarskiemu propozycję zorganizowania pierwszego samotnego rejsu kobiety wokół globu. Inicjatywę Pani Kapitan poparły łódzkie włókniarki, a współcześni wiedzą co wtedy takie poparcie znaczyło. Szeregowe kręgi żeglarzy oczekiwały takiej inicjatywy, ale dla związku to mogły być tylko kłopoty. Opór materii trwał dwa lata. Austriaczka Waltraud Meyer ogłasza światu, że w 1974 lub 1975 r. chce okrążyć świat. W tym okresie skrystalizowały się plany jachtu, na którym Teresa Remiszewska miałaby popłynąć. Po odrzuceniu pomysłu z budową „osiemdziesiątki” z serii „Eurosów” ustalono, że najlepiej jest aby popłynęła na „Polonezie”, który przecież był do takiej żeglugi zbudowany. 9 sierpnia 1973 r. PZŻ podejmuje Uchwałę zatwierdzającą samotny rejs Teresy Remiszewskiej oraz miano przygotować program działań wraz z budową specjalnego jachtu.
Niestety, nic nawet nie drgnęło w przygotowaniach. Czyste działania pozorowane. Dziś wiemy, że dla władz to osoba „podejrzana politycznie”, ale jest pupilką potężnego lobby włókniarek i Ligi Kobiet. Ktoś musi sypać piasek w tryby przygotowań. W 1975 r. w lutym proponuje się wreszcie Pani kapitan projekt jachtu dostosowany do potrzeb rejsu i możliwości kobiety. Teresa Remiszewska projekt akceptuje. Następnie okazuje się, że stocznia jachtowa nie jest w stanie zbudować w wymaganym terminie jachtu, więc PZŻ proponuje żeglarce prototyp jachtu typu Draco. Ludzie kochani – prototyp jachtu w taką wyprawę i to bez szans na jakiekolwiek próby. Doświadczona i odważna, ale bez skłonności samobójczych żeglarka, odmawia przyjęcia tego jachtu.. Dwa i pół roku starań, zabiegów poszło na marne, a Ją pozbawiono w sposób nieludzki „rejsu życia” jak go sama nazwała.
5 kwietnia1975 roku kieruje do PZŻ swoją rezygnację, uzasadniając to następująco:
Uprzejmie informuję, że w związku z ostatnio podjętymi decyzjami dotyczącymi rejsu dookoła świata wycofuję się całkowicie z tej sprawy. Uchwała Prezydium PZŻ z dnia 6 czerwca 1975 r., która narzuca obowiązek rozpoczęcia wyprawy w bieżącym roku, co oznacza podjęcie się tego trudnego zadnia bez wystarczających prób technicznych jachtu oraz decyzja, nie uzgodniona ze mną, o zmianie typu jachtu budowanego do tego celu są przyczyną, że po analizie sytuacji jako kapitan jachtu nie mogę podjąć się przeprowadzenia rejsu. (tyle Pani kapitan)
PZŻ chciał, ale jak to przypomina historię Josepha Conrada i decyzję PZŻ dopłynięcia do Ameryki w terminie absolutnie nierealnym? Chciał... a wyszło jak zwykle.
W naturze nic nie dzieje się przypadkowo, wobec poparcia włókniarek, władze polityczne miały związane ręce, więc te dziwne perypetie wokół „wysłania – nie wysłania” Teresy Remiszewskiej na Wielki Krąg do dzisiaj spoczywają w mroku archiwów. Wszystko jest tylko domysłem. Ale nawet w tej sytuacji to właśnie sukces Teresy Remiszewskiej nie pozwala na to, aby idea okrążenia świata przez Polskę nie umarła, a więc życie toczy się dalej.
Na koniec oddajmy głos znowu Pani Mirze Urbaniak, która tak pisze w przywołanym wcześniej artykule w Rejsie:
„...Ale przecież morze nie miało z tym nic wspólnego. Żeglowała więc dalej, dowodząc między innymi ZEWEM MORZA.
Rok osiemdziesiąty i wybuch Solidarności postawił Teresę Remiszewską wśród ludzi, którzy poczuli wolność na lądzie. A władze stanu wojennego uznały ją za osobę, która postanowiła obalić ustrój, zapewniając kilkumiesięczny pobyt w więzieniu. Interweniowali znani ludzie ze świata, poręczyli koledzy. Ale był to, oprócz końca pracy dziennikarskiej w Żaglach, także koniec żeglowania.”
Odeszła na wieczną wachtę zabierając wraz ze sobą żal za tym czego Ją pozbawiono. Miejmy nadzieję, że tam gdzie teraz żegluje została sowicie wynagrodzona . Wielka szkoda, że tak wielki sukces polskiego żeglarstwa został przyćmiony równie wielką krzywdą.
Ale jest sprawą bezdyskusyjną, że mamy dwie wspaniałe żeglarki zapisane w historii światowego żeglarstwa. To nie przypadek, jeśli chodzi o takie łączenie w relacji z książki tych dwóch DAM.
Żadne ludzkie intrygi tego nie przysłonią – na szczęście.
Zbigniew Klimczak