Czym może skończyć się śmierć kapitana na morzu? Okazuje się, że... patem. Pozbawiona szefa jednostka dryfuje od 15 września, a jej załoga czwarty dzień bezskutecznie czeka na pomoc. Na horyzoncie zbierają się czarne chmury, a pogoda jest coraz gorsza. Dlaczego zatem ci ludzie nie popłyną po prostu do domu? Dlaczego nikt im nie pomoże? Cóż, to skomplikowane.
O co tu chodzi?
Sprawa dotyczy tajwańskiego kutra do połowu tuńczyków Chin Long Cheng No.18. 59-letni kapitan statku zmarł podczas pełnienia swoich obowiązków. Dodajmy, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych. Jednostka znajdowała się wówczas około 610 mil morskich na północ od Guam na Pacyfiku.
Na pokładzie jest jeszcze około dziewięciu osób, będących obywatelami Indonezji. Niestety żadna z nich nie potrafi nawigować kutrem. Jednostka mierzy 22 metry, a zbudowana została w 1993 roku, więc nie jest ani specjalnie duża, ani bardzo nowoczesna. Mimo to załoganci nie są w stanie jej obsłużyć.
W czym jest problem?
Od momentu zgonu kapitana statek dryfuje, czekając na łódź patrolową, która pomoże mu bezpiecznie dopłynąć do portu. W dodatku pogoda w regionie systematycznie pogarsza się, a w okolicy czai się tajfun.
Na szczęście załoganci potrafili wezwać pomoc – dlaczego zatem ratownicy Straży Przybrzeżnej jeszcze nie podjęli czynności? Rzecz w tym, że na pomoc wyruszy (chyba) japońska jednostka z Riukyu, która znajduje się najbliżej. Wyruszy, o ile... wynik testu PCR okaże się negatywny. Ta-daaam. Międzynarodowe serwisy morskie, informując o sytuacji, nie kryją oburzenia; dziennikarze piszą o „nowym rozdziale ratownictwa morskiego”. A czas płynie.
Tagi: Śmierć, kapitan, Japonia, testy, Straż Przybrzeżna