Jak wiemy, obecnie niemal wszystko produkuje się w Chinach; może za wyjątkiem podhalańskich oscypków, ale to zapewne kwestia czasu. Na temat legendarnej jakości chińskich produktów powiedziano już bardzo wiele - i raczej nie były to opowieści w happy endem. Ponieważ jednak życie lubi zaskakiwać, zdarza się, że chińskie produkty bywają całkiem trwałe. Wręcz zaskakująco trwałe. I to niezależnie od okoliczności.
Znalezisko
Uczniowie na całym świecie zapędzani są do wykonywania różnych dziwnych czynności – np. do „sprzątania świata”. Zwykle dzieciaki zajmują się raczej generowaniem bałaganu, więc jest to dla nich miła (a w każdym razie inspirująca) odmiana. Poza tym, dawka ruchu na świeżym powietrzu dobrze robi młodym ludziom – a przy okazji uświadamia im, jakiego typu kariery mogą się spodziewać, jeśli nie przyłożą się do nauki.
Zgodnie z tym trendem, pewnego dnia uczniowie jednej szkoły na Tajwanie zostali wybrani na ochotników, których zadaniem było posprzątanie może lokalnej plaży. Pośród rozmaitych śmieci, na jakie natknęli się młodzi ludzie, znalazł się aparat fotograficzny.
Sprzęt był mocno obrośnięty rozmaitymi żyjątkami, nie ulegało więc wątpliwości, że przebywał w wodzie na tyle długo, żeby można go było skolonizować. Widniejący pomiędzy muszelkami znaczek „Made in China” nie rokował najlepiej - a mimo to okazało się, że sprzęt... działa. Suprise!
Cud?
Faktem jest, że urządzenie było wodoodporne; rzecz w tym, że podczas samotnej podróży przez odmęty pewnie nie raz znalazło się na głębokościach, jakie mogły nieco przekraczać deklarowane przez producenta parametry - nie wspominając już o poniewieraniu przez fale i bliskich spotkaniach z różnymi podwodnymi obiektami.
Mimo wszystko, okazało się, że nie tylko aparat był sprawny - działała nawet bateria (to już prawdziwy ewenement), a zapisane w pamięci urządzenia zdjęcia wciąż dały się odtworzyć.
Uczniowie byli na tyle zaintrygowani znaleziskiem, że postanowili poznać jego historię. Na karcie zapisane były zdjęcia z nurkowania, a także kilka widoczków z Japonii, co mogło sugerować, że właściciel również jest Japończykiem (chociaż oczywiście mógł przebywać w Kraju Kwitnącej Wiśni tylko na wakacjach).
Prowadzący całą akcję nauczyciel postanowił wesprzeć dzieciarnię w poszukiwaniach, więc opublikował kilka charakterystycznych ujęć na swoim Facebooku, wraz z napisanym po japońsku apelem o pomoc w znalezieniu osoby, która rzeczone zdjęcia wykonała.
Bingo!
Jak to zwykle bywa, internauci nie zawiedli. Już po 12 godzinach od opublikowania wiadomości udało się ustalić, kto jest właścicielem aparatu: okazało się, że jest to pewna japońska studentka, pani Serina Tsubakhara. Japończycy i aparat? No, kto by się spodziewał ;)
Właścicielka zeznała, że zgubiła swój sprzęt podczas nurkowania 2,5 roku wcześniej (ha, czyli DA SIĘ zrobić takie baterie; głupia sprawa panowie producenci, co?). Japonka nie spodziewała się nigdy więcej zobaczyć swojego aparatu, za to dokładnie zapamiętała moment, w którym go upuściła. Miało to miejsce podczas nurkowania u wybrzeży Ishigaki (czyli 250 km od Tajwanu!), gdy ruszyła na pomoc koledze, któremu skończył się tlen.
Pani Tsubakhara była zachwycona nie tylko faktem, że sprzęt cudownie przetrwał - i wciąż działał - ale też tym, że ktoś zadał sobie trud, by ją odnaleźć. Może więc ludzi (i aparaty) stać na znacznie więcej, niż nam się na pozór wydaje? :)
Tagi: aparat, znalezisko, Chiny